Poniedziałek upłynął nam na nieśpiesznym lenistwie i domykaniu różnych spraw. Ze zwiedzań turystycznych byliśmy w Parku Pituacu. Ten park to taka dżungla w środku miasta z dzikim dużym ptactwem i z pewnością i z anakondami, których wypatrywałam w każdym konarze i które słyszałam w każdym szmerze gałęzi:) Catherine opowiadała, że kiedyś siedziała ze znajomymi w wiosce brata Eniego i w knajpce wioskowej zaserwowano im okrągły kawał mięsa o średnicy jakichś 25 centymetrów z wielką kością na środku. Po jakimś czasie zapytano ich, czy wiedzą, że jedzą. I okazało się, że węża z okolicznej rzeki. Przerażona Catherine zapytała, czy on tam sobie normalnie pływa. Odpowiedziano, że teraz nie, że bez obaw, ale zimą to tak. A teraz jest zima jako żywo i anakondy pewnie grasują w niejednej tu rzece. A ja jako że jestem baba – postanowiłam się tymi anakondami nie na żarty przestraszyć i pojęczeć Szymkowi, który po pierwszych krokach spaceru pewnie już miał mnie dosyć. No ale takie uroki bycia (z) babą. Szymek po chłopsku dodatkowo podsycał mój strach opowieściami dziwnej treści o tym, że dlatego w parku czai się tyle policji, a sztuka nowoczesna jest tu tak marna, że prowadzą tu jakieś eksperymenty rządowe. Więc zgooglowali, jak wygląda sztuka nowoczesna i postawili coś na ten wzór. Potem po dwóch kilometrach spaceru ścieżką wokół jezior odkryliśmy, że ścieżka owa, która miała mieć 2,5 km ma w rzeczywistości 15 km. To kolejny podstęp. Wysyłają w ścieżkę nie świadomych jej długości turystów, których zastaje tam noc i anakondy. Anakondy jedzą turystów, a z najedzonych turystami anakond produkuje się broń biologiczną albo jakieś inne bomby. Takie i inne historie sobie wymyślaliśmy. Uroki dnia wolnego.
Sąsiedzi na naszej ulicy już nas pozdrawiają, gdy przechodzimy, a dzieciaki nauczyły się, że nie mówimy po portugalsku i gdy biegną za nami pokazują tylko dłonią „ok”. Prawie jak w domu.
Jutro ruszamy na Brasilię. Stopem. Zobaczyć, czy to tutaj działa. Życzcie nam powodzenia. Teraz póki co ostatnie chwile błogiego lenistwa. Oglądamy „Królestwo niebieskie”, za oknem krzyczą dzieciaki, a Eni siedzi w kurtce, bo mu zimno, mimo że jest jakieś 25 stopni. Zima w końcu.
(by Aleksandra S.)
.....................................................................................................................
Jak Ola wspomniała na swoim blogu, wszyscy byliśmy wczoraj ubrani na biało. Tak wymagał zwyczaj Candoble. Chociaż w samej świątyni była też masa innych, kolorowych strojów, to jednak moim zdaniem wypadało uszanować tradycję. Co do samego obrzędu, mam podobne wrażenia jak Ola. Z jednej strony "opętanie" wygląda niesamowicie. Ludzie krzyczą, kręcą się wokół siebie, mrużą oczy i straszą białkami. Z drugiej jednak strony masa turystów wokół obdarła ten obrzęd z mistycyzmu. Nie mogłem rozważać o kondycji ludzkiego ducha, gdy piegowata Angielka obok namiętnie ziewała na przemian zagryzając swoimi paznokciami.
Po powrocie zahaczyliśmy jeszcze raz o lokalną imprezę urodzinową. Goście jednak już się rozchodzili, krzyczeli 'buenos noches' po czym znikali w zaułkach osiedla, chociaż to nie był koniec dnia. Jeden z biesiadników przyłączył się do nas. To siwy już Brazylijczyk i zarazem dobry przyjaciel rodziny (pierwsza osoba, którą Katherina spotkała w Brazylii! Ma 58 lat lub jest rocznikiem 58. Z moim ubogim hiszpańskim nie zrozumiałem tego dokładnie). Razem siedzieliśmy w kuchni i degustowaliśmy różne alkohole. Oczywiście obok stał komputer, więc jak na porządną imprezę przy komputerze, zaczęły się filmy z YouTube. Tak zaczęliśmy Polsko-Brazylijską otwartą akademię muzyczną;) Zmienialiśmy się, co utwór. Ja na brazylijskie samby, hip hopy, i 'a capelle' odpowiadałem Kobranocką, Dezerterem, Kultem i Masalą. Mimo takiej rozbieżności muzycznej, wszyscy bawili się setnie...
Katherina zmęczona śmiesznymi papierosami szybko odpłynęła spać. Zostałem ja, Eni i siwy przyjaciel rodziny. Przy kolejno: piwie, martinii, bimbrze z mleka kokosowego i trzciny cukrowej i czerwonym winie rozmawialiśmy o czymś kilka godzin. O czym? Nie mam pojęcia, bo ni w ząb nie znam portugalskiego. Natomiast śmialiśmy się często i przybijaliśmy piątki. Zupełnie jakby nie było bariery językowej. Kiedy już odchodziłem położyć się, siwy Brazylijczyk śpiewał razem z Gutkiem: "Wiemy że dzieje się tak jak samo tego chce wszystko"...