Bilet w jedną stronę na trasie: Frankfurt nad Menem - Salvador de Bahia w Brazylii i żadnych planów więcej... "Brzmi jak marzenie" - powiedział mój znajomy, gdy to usłyszał o moim planie. Bo to jest marzenie rzeczywiście. Wyciągnęłam je z jakiegoś starego pamiętnika z dzieciństwa. Przekonałam Szymka, że moje marzenie jest także jego marzeniem. I mimo wszystko - jedziemy. Bo marzenia są między innymi od tego, żeby je realizować.
Gdy kupowaliśmy bilet stwierdziliśmy, że może być on z dowolnego miejsca w Europie. Bo Europa jest do przeskoczenia przecież raz dwa jakim Ryanairem czy innym Wizzairem zawsze. Zapomnieliśmy jednak, że Wizzair zamierza nam pożreć wówczas niemałe pieniądze za bagaż niepodręczny. Więc zdecydowaliśmy ruszyć do Frankfurtu stopem. Zbałamuciliśmy rano różnymi przepakowywaniami i porządkowaniem pokoju dla wakacyjnej lokatorki, a potem jeszcze autobus z Ikei nam zbałamucił, bo remonty przerzuciły go na inny przystanek. A i jeszcze warto wiedzieć, że darmowy autobus do Ikei kosztuje teraz 2zł. Z powodu tych wszystkich bałamaceństw na wylotówce na Wrocław stanęliśmy nie wcześniej niż o dwunastej w południe.
Na początku szło jak po grudzie. Kierowcy obradzali owszem, ale na bardzo krótkie kilkudziesięciokilometrowe odcineczki. Ale za to ile dzięki temu można poznać ludzi! Austostopowe znajomości są bardzo specyficzne. Zazwyczaj o tym samym. O fatalnych drogach. O radarach. O emigracji. O tym, jak to teraz ludzie na stopa nie biorą. Ale jednak jest w tym wszystkim jakiś pierwiastek niepoznawalnego - i jak typowy by nie był facet jeżdżący od lat na saksy do Niemiec i utrzymujący za to całą rodzinę w Polsce albo przeterminowany rockmen o wyglądzie Nergala w cywilu - to jednak jest coś w tych ludziach, co czyni każde takie spotkanie niepowtarzalnym. Małe spotkania, które nie zaważą na naszym życiu i małe detale jak proporczyk z gołymi babami w tirze, których nie będziemy pamiętać dłużej niż 3 dni. To chyba właśnie o to chodzi.
Była już osiemnasta, a my dopiero w Wieluniu. Osiemnasta to taka pora stopowa, gdy przychodzą pierwsze myśli o tym, gdzie to dzisiaj przyjdzie spędzić nam dzisiaj noc. Wtedy jeszcze nie podejrzewaliśmy, jak wielkie szczęście będziemy mieć tej nocy. O 22 i w deszczu wylądowaliśmy w istnym raju dla autostopowiczów! Kilometr przed granicą w Zgorzelcu jest parking, który nigdy nie zasypia, a samochody płyną przez stację benzynową wartko niczym woda pod Świętokrzyskim. Poznaliśmy tam jeszcze innych autostopowiczów, których destynacje nie były konkurencyjne dla naszych, więc założyliśmy swoisty komitet samopomocy i gdy ktoś z nas szedł pogadać z jakimś kierowcą, pytał od razu o wszystko. A wyglądało to mniej więcej tak: "Jedzie pan do Poznania?" "Nie, do Niemiec". "O to super, mamy znajomych, którzy jadą do Frankfurtu" "Nie, nie, ja jadę inną drogą", "To też dla pana kogoś mamy". Przebierałam jak w ulęgałkach w tych samochodach i odrzucałam jakieś bliskie propozycje stukilometrowe mimo starej zasady autostopowej "Byle do przodu". Odrzucałam ziomków z Kozienic i innych. Wszystko oczywiście słusznie, bo złapaliśmy stopa na 50 km od Frankfurtu i całą noc jechania!
Na rzeczone 50 km od Frankfurtu dojechaliśmy burą nocą, która panuje tu, w Niemczech, w godzinach normalnego warszawskiego świtu - czyli w okolicach czwartej. 50 km od Frankfurtu zaś wciąż ciemności spowijały ziemię. Co tu owijać w bawełnę - pomyśleliśmy - Mordor. Tu słońce przecież nie wschodzi. Po takiej właśnie ciemnicy złapaliśmy Turasa, co mówił tylko po niemiecku i Szymek udawał, że go rozumie, żeby być miły. Turas też udawał, że nas rozumie, kiedy powiedzieliśmy, że chcemy, żeby nas wysadził w centrum Frankfurtu. Bo Turas zatrzymał się na jakimś przyleśnym parkingu, bez stacji i jakiegokolwiek ruchu, o piątej rano, a co gorsza - już za Frankfurtem! Tak, że nikt nie jechał już w danym kierunku na Frankfurt, nikt nie mógł też np. wracać do domu z nocnej zmiany na stacji, bo stacji - jak wspomniałam - tam nie było. Bałam się jak nocy przebiegnięcia na drugą stronę rwącej autostrady w kilku kierunkach i w końcu przez las, ciernie i pokrzywy wydostaliśmy się gdzieś. Ale w tym gdzieś nikt nie chciał się zatrzymać.
(by Aleksandra S.)