"Ostatnie 7 minut i idziemy" - zapadła decyzja i oczywiście ktoś się zatrzymał. "Zatrzymałem się, bo nikt tu się nie zatrzymuje" - powiedział przegarniturowany szczur korporacyjny, który nas zabrał. Niczym nie różnił się od tych wszystkich szarych gąb w samochodach, które wczesniej nas mijały i odwracały wzrok albo znajdowały nagle wzrokiem jakieś niezmiernie interesujące drzewo po drugiej stronie ulicy. Nie różnił się od gąb niczym, oprócz tego, że się zatrzymał. I dzięki temu się poznaliśmy. Szczur owy, kiedy dowiedział się o naszej podróży do Brazylii, powiedział: "Coś w życiu przegapiłem". A ja się zastanawiam, czy rzeczywiście. Po co człowiekowi podróże. Kiedyś widziałam na Centralnym wariatkę, która non stop powtarzała: „Po co oni tak jeżdżą wte i wewte. Bez sensu. W domu by siedzieli a nie. Po co oni tak jeżdżą. Telewizję przecież mają. W telewizji wszystko mogą zobaczyć”. Podróże kształcą, rozszerzają horyzonty, a inne kultury są lustrem, w którym możemy lepiej obejrzeć naszą. Tylko po co to wszystko. Kształcenie i rozszerzanie horyzontów czyni nas tylko bardziej zagubionymi i nieszczęśliwymi w tym XXI wieku. Czy uprawianie własnego ogródka, spełnianie się w jakiejś korporacji i bycie najlepszym reprezentantem własnej kultury – to nie jest właśnie szczęście? Byli u nas ostatnio couchsurferzy z Litwy z bardzo filozoficznym podejściem do podróżowania i zapytali: „Po co tak właściwie tam jedziecie?”. Szymek mówi, że po to, co przyniesie los. Ja chcę zobaczyć niebo nad Brazylią. Bo Soreczka mówi, że niebo nad Brazylią jest zupełnie inne niż to u nas.
Frankfurt na pierwszy rzut oka zimny i nieczuły. Wdrapaliśmy się na dach jednego z budynków i patrzyliśmy na bezmiar tego bezosobowego miasta, którego duszy nie mogliśmy dostrzec. Mnóstwo biurowców, w nich mnóstwo elegancko ubranych ludzi, w dole Wyższa Szkoła Makijażu i Charakteryzacji, a w niej pewnie dziewczyna, dla której w całym wszechświecie najważniejsze i jedyne jest właśnie to, co studiuje. Potem rzuciliśmy się w uliczki i zaczęliśmy dostrzegać różne zakamarki duszy tego miasta: trinkhalle, przed którymi na trzech drewnianych krzesełkach można napić się piwka albo winka, ludzi siedzących na ulicach, a na koniec przegwarną dzielnicę podobno hipisowską, ale hipisowską jak na frakfurckie warunki;)
Spaliśmy u Kristophera – Australijczyka, który we Frankfurcie projektuje gry video. Szymek był bardzo tym wszystkim podkręcony – bo nie dość, że przez całe życie nie spotkał żadnych projektantów gier – to w tym tygodniu poznaje już kolejnych, to jeszcze Kristoph miał w pokoju konsolę i telewizor do niej wielkości mojej kuchni na kicu, a do tego wszystkiego grę Heavy Rain. Szymek miał grać całą noc, ale tak mu to zawróciło w głowie, że zasnął po 15 minutach golenia się, robienia shake’ów i innych czynności, które są kwintesencją gry Heavy Rain. Kristoph zabrał nas na wieczór do owej hipisowskiej dzielnicy na mecz Urugwaj – Holandia skądinąd ważny dla Niemiec oraz na spotkanie ze swoimi kumplami z pracy – oczywiście także projektantami gier. Kristoph opowiadał o przemyconych w grach „wielkanocnych jajach” w postaci faków i penisów, które ukazują się w grze przy odpowiednich zbliżeniach, a które są bardzo w moim poczuciu humoru My opowiadaliśmy o książkach Sapkowskiego oraz o tym, jak są bogatsze od gry. Projektanci gier zakręceni, z niebanalnym poczuciem humoru i dystansem do siebie. Strach pomyśleć, jakie poronione pomysły przychodzą im do głowy, kiedy spędzają całe dnie ze sobą na małej przestrzeni;) Wieczór był ciepły, piwo zimne, ulice gwarne, komuś obok nie wychodziło fire show, my śmialiśmy się razem i wiedzieliśmy, że każdy z tych ludzi jest niesamowity i że z każdym moglibyśmy się zaprzyjaźnić. A jednocześnie – świadomość, że spotykamy ich pierwszy i ostatni raz w życiu, sprawiła, że ten parny wieczór we Frankurcie był taki niezwykły.
(by Aleksandra S.)