Z uroczej, górskiej wioski wyruszyliśmy do miasta, które w przewodnikach wszystkich backpackersów musi być szczególnie pogrubione i podkreślone, bowiem w Cartagenie aż się roi od turystów. Tutaj dilerzy i prostytutki już giną w tłumie, a przecież jeszcze jesteśmy przed sezonem. Podobnie jak w Santa Marcie, żeby dostać się na najładniejsze plaże, trzeba się przenieść mocno za miasto, jednak w Cartagenie w przeciwieństwie do poprzedniej mekki turystów mamy starówkę z prawdziwego zdarzenia: z Hard Rock Cafe w centrum i wiekowymi murami. Tutaj też pachnie już Europą nieco bardziej niż w poprzednich miejscach. Wszędzie można płacić kartą i są śmietniki, a bezpańskie psy już tak bardzo się nie wałęsają. Z pytań nieco filozofujących można się zastanawiać, czy takie określenie że coś przypomina Stary Kontynent, to globalizacyjna obelga czy pochwała wysokich standardów. Człowiek szybko przyzwyczaja się do dobrego, więc np. taki "szczegół" jak brak możliwości wyjęcia gotówki z bankomatu lub płatności kartą staje się bardzo istotny, gdy go nagle brakuje. Tyle w teorii chyba. Ja staram się w tych "innych standardach" szukać pozytywów. Chyba też mniej lub bardziej o to chodzi w podróżowaniu: żeby w odmienności, choć nie zawsze dla Europejczyka wygodnej odnajdywać małe radości.
Tutaj także dopadło nas jakieś przesilenie. Maciek zgubił telefon i rozchorował się trochę z brzuchem, ja dostałem jakiegoś kataru i wysypki na czole. Dlatego też, żeby sobie osłodzić niewygody podróżowania do stolicy Kolumbii wybraliśmy się samolotem. Bilet był raptem 2 razy droższy od autobusu, a podróż zajęła 2 godziny zamiast 13.