Santa Cruz jednak mnie nie urzekło. Miasto jest ładne, ceny niskie, gołębie interesujące. Mimo wszystko podczas podróży zrobiłem się nieco wybredny i nie rozsmakowałem się w tym co zaserwowało mi SC. Nawet plan miasta z zaznaczonymi atrakcjami jest mniejszy od warszawskich ulotek reklamujących szkoły językowe. Także zjadłem z Blancą ciastko na głównym placu i odwiedziłem kilka kościołów. (A i zobaczyłem jeszcze jeden protest. Około 50 ludzi chciało zablokować ulicę. Policji było jednak więcej. Także zapał protestujących szybko opadł. Zgromadzeni postrzelali sobie z petard i poszli chodnikiem dalej)
Może gdybym miał kogoś z CouchSurfingu, zmieniłbym zdanie. Jednak nie złapałem nikogo. (A okazało się, że Blanca sprzątnęła mi jednego hosta, bo jeden z 3 sensownych hostów odpisał, że nie może mnie przenocować, bo ma pod dachem już pełno. No właśnie, pełno było przez chilijską chicę). Tutaj więc wszyscy się rozdzieliśmy. Luca pojechał na południe, Miles do La Paz, Blanca została, a ja obrałem kurs na Cochabambę, bo to duże miasto i ma śmieszną nazwę;) .
Żeby trochę ponudzić i nie kończyć wpisu tak szybko, pofilozofuję odrobinę. Słów kilka odnośnie podróżowania. Moi europejscy koledzy mają zaplanowany każdy przystanek. Spytani o kolejne atrakcje potrafią jednym tchem wyrecytować pół przewodnika wraz z godzinami otwarcia, cenami i przecinkami. Natomiast ja się bujam z jednego miejsca do drugiego. Jeśli mi się podoba, to zostaje, jeśli coś jest nie tak jadę dalej. Moje plany wybiegają na kilka godzin do przodu (gdzie by tu zjeść coś dobrego i czy ktoś z CouchSurfingu odpowiedział). I tak sobie myślę, że mogą nie zobaczyć tego wszystkiego, co wypełnia setki stron przewodników, mogą nie przywieźć zdjęcia, które znaleźć można w turystycznych folderach.
O co tak naprawdę chodzi w tym podróżowaniu?