No i granica z Peru przekroczona. Na przejściu korek niesamowity, ale jakoś ludzie nie przejmują się tym i grzecznie trąbią na innych kierowców, pieszych i biegające Lamy.
Na dłużej zatrzymałem się w Puno. To wciąż Lago Titicaca tylko północny brzeg. A tam atrakcja turystyczna jest. Nazywa się Isla del Uros. To jest w ogóle bardzo przerażająca historia. Bardzo dawno temu nad jezioro przyszedł lud Uros. Ale Inkowie w tej opowieści byli tymi niedobrymi i zwyczajnie gnębili Uros. Więc Ci postanowili wynieść się NA jezioro. Dosłownie. Jest taka roślina, która po angielsku nazywa się ‘Totora’. Ma bardzo wiele zastosowań. Np. jednym z nich jest budowanie wysp. I takie właśnie są Islas del Uros. Pływające wyspy. Ludzie tam mieszkają, mają domy (też zrobione z tej roślinki. W dodatku ta roślina jest jadalna. Smakuje trochę jak rozgotowana marchewka. Czyli można zjeść swoje łóżko zrobione z Totora). Wydaje się tak naprawdę, że to szczęśliwa historia ludzi, którzy mają wszystko w nosie i jeszcze swoje wyspy.
Niestety, nie jest tak kolorowo. Dzieci muszą do szkoły płynąć 2h łódką. Podobnie jest z dorosłymi. Z czegoś trzeba żyć. Do pracy też trzeba dopłynąć. Ale to akurat problem niewielu, bo niewielu pracuje. I niestety tak… Głównym źródłem utrzymania ludzi zamieszkujących wyspy są turyści. Lubię być turystą. Gdy mam do czynienia np. z kościołem czy muzeum wszystko jest w porządku. Popatrzę się na kamienie, kamienie na mnie. Nikt nie zadaje pytań. Ale gdy widzi się tych ludzi, którzy próbują sprzedać te swoje suweniry a przewodnik opowiada, że kupując pamiątki pomagamy leczyć się im z reumatyzmy (bo od wody ciągnie jak nie wiadomo co) to aż mnie skręca. „I kurwa, jeszcze z tymi dziećmi jebanymi. Nie mogę”. Kupiłem szybko swoją pamiątkę i schowałem się w statku na ostatnim siedzeniu. Gdy odpływaliśmy kobiety zaśpiewały piosenkę, która kończyła się słowami „Hasta la vista baby”. Gdy to usłyszałem, zrobiło mi się zwyczajnie wstyd. Brr