Przyznam, że początek był dość trudny. Po ostatniej wizycie zapamiętałem Amerykę jako genialny kontynent z przesympatycznymi ludźmi i w opowieściach nie szczędziłem pochwał. Co więcej, wraz z upływem czasu zapomina się złe wspomnienia (o ile takowe były) i w głowie zostaje jeszcze bardziej wyidealizowany obraz. Tymczasem Wenezuela zaskoczyła na mały minus. Od kiedy kupiłem bilety nie mogłem doczekać się tej wyprawy, natomiast po przylocie czułem się osaczony spojrzeniami w których czuć było niechęć do nas. Już nie chodzi nawet o to, że w kraju jest niebezpiecznie i nie można np. wyciągać aparatu, bo to po prostu się zdarza, ale o to, że ludzie zwyczajnie patrzą na nas z góry. Nie wiem, czy to uraza do tego, że nie jesteśmy stąd, czy po prostu zazdrość, że jednak mogliśmy pokonać te kilka tysięcy kilometrów i zobaczyć bez żadnego kłopotu inny kraj na innym kontynencie.
Oczywiście wciąż jest bardzo fajnie, zwłaszcza że naszym nadrzędnym celem było wygrzanie się (a na termometrze ponad 30 stopni). I muszę pochwalić tutaj Sawika, że jest całkiem dzielny, bo to jego pierwsza wizyta i od razu został rzucony na głęboką wodę. Dla mnie jest całkiem ciężko, a już przecież w życiu spędziłem tu kilka miesięcy.
Sytuacji nie ratował nawet host na którego liczyliśmy. Oprócz paru wyjątków generalnie nie chciało mu się w ogóle zajmować gośćmi. Nie chodzi o to, żeby nas niańczyć, ale sam będąc hostem, wiem co i jak można wyczarować, żeby zrobić, a się nie narobić. Tymczasem w jego mieszkaniu jednocześnie przebywa kilku gości, od których skupuje dolary. Oczywiście można szukać wymówki, że to taki kraj i każdy orze jak może, ale generalnie przyjmowanie zagranicznych gości tylko po to, żeby handlować walutą, choć godne jest orderu kombinatora, to nie wygląda najlepiej, dlatego postanowiliśmy niebawem ewakuować się.
Tymczasem w niedzielę ruszyliśmy się, aby odwiedzić górę Warairarepano, od taką lokalną atrakcję na 3500 m n.p.m. z której rozciąga się piękny widok na całe miasto. Co więcej podróż kolejką trwa dobre kilkanaście minut, także nie lada gratka. Niestety na górze okazało się, że mieliśmy windę do nieba, i to dosłownie, bo widoczność wynosiła 15 cm. Jednym słowem trafiliśmy do chmur. Mimo wszystko było sympatycznie, z dala od tego całego zgiełku miasta i niesympatycznych spojrzeń.