25. urodziny przyszło mi spędzić w Maracaibo, drugim do do wielkości mieście w Wenezueli. Swoją drogą, rok temu nie przypuszczałem, że rocznicę ćwierćwiecza wyjścia na świat (moc uścisków dla mamy) przyjdzie mi spędzić zagranicą i to prze duże Z. Listopad w Wenezueli jest znacznie przyjemniejszy niż w Polsce, na termometrze dochodzi do 40 stopni w dzień i "spada" do 30 w nocy.` Dlatego też po wyjściu z autobusu o którym napisałem w poprzednim poście, poczułem się jak po wejściu do jakiejś huty.
Naszym hostem był człowiek o jakże latynoamerykańskim imieniu Hary. Już kilka minut po spotkaniu wiadomo było, że to będzie barwna postać i na pewno dużo będzie o nim można powiedzieć. Po pierwsze dość sporo podróżuje i był nawet w Warszawie wraz z jakimś teatrem. Generalnie opowiadał długo o swojej pracy aktorskiej, ale zapamiętałem w sumie jedynie, że jego performance na scenie polegał na wkładaniu nóg do fortepianu. Po drugie Hary mieszka w dość nietypowym miejscu. O ile fawele to dość mocne słowo o tyle nie mam innego określenia na dzielnicę do której nas zaprowadził. Jak wiadomo to nie jest raczej oaza spokoju i przyczółek bezpieczeństwa, ale idąc z nami przybijał wszystkim piątki, więc może faktycznie nie było czego się obawiać. Mimo wszystko nie chciałbym tam maszerować sam. Z kolei jego dom miał być w przebudowie jak uprzedzał wcześniej na couchsurfingu, ale na miejscu okazało się, że to prawdziwa ruina. Polecam zdjęcie poniżej, bo obraz wart jest tysiąca słów. Szkoda, że na fotce nie widać jeszcze karalucha wielkości dłoni. Co ciekawe nazwał go (ją) Lucy i wcale nie chciał zabić. Po trzecie Hary jest zagorzałym zwolennikiem Chaveza, czyli socjalisty-prezydenta Wenezueli, który chce z niej zrobić drugą Kubę. Chociaż jego ukochany Chavez daje darmową wodę, tani prąd i ropę w cenie 2 grosze za litr to jednak nie chciałbym żyć w kraju w którym potrzeba specjalnych pozwoleń aby wyjechać do innego państwa. Pakiet socjalny to nie wolność, a w tę można tutaj powątpiewać. Oczywiście mogliśmy kłócić się z naszym hostem, że socjalizm zabija ambicje, promuje przeciętność, jednak pod tym względem dyskusja byłaby trudna. Dla niego Chavez to ojciec wszystkich biednych Wenezuelczyków i w hołddzie mu pisze się tu wiersze. Skąd my Polacy to znamy? Po czwarte Hary jest nieco innej orientacji, choć pociągnięty za język zaprzeczył, że jest gejem, to jednak w momencie gdy zerwał kwiat z jakiegoś drzewa i zaczął się nim dotykać po twarzy twierdząc, że bardzo to lubi, nie miałem już wątpliwości. Tak więc widać, że Hary to barwna postać i można nie lubić jego poglądów politycznych albo nieco wątpliwej orientacji, ale jako osoba sama w sobie to bardzo ciekawy okaz, który zna się na sztuce, pomaga dzieciom z nieciekawych okolic wyjść na prostą i jest bardzo gościnny.
Zostawiając już tego nieszczęsnego Harego, muszę przyznać że samo Maracaibo jest dużo przyjemniejsze niż Caracas. Chociaż w stolicy nas straszyli, że jest tam gorzej, to okazało się zupełnie odwrotnie. Ludzie patrzyli na nas już życzliwiej, a wokół choć bałagan i smród niemiłosierny, to jednak jest już trochę przestrzeni i ładnej architektury. Uroku dodaje jeszcze fakt, że zupełnie zapomniałem o zbliżających się barwne dekoracje, biegających mikołajów, aniołki i święte matki boskie. Oczywiście przy +30 stopniach nie mieści mi się to w głowie, ale sprawia to naprawdę urocze wrażenie.
Tak więc w takim miejscu i z takimi ludźmi spędziłem swoje urodziny. Oczywiście w towarzystwie chłodnych piwek, bo te wiadomo że najlepiej gaszą pragnienie. Były nawet tańce, gdzie udało mi się poderwać uroczą Wenezuelkę, niestety Sawik szybko przystąpił do ofensywy i mi ją odbił, dlatego na zdjęciu poniżej jesteśmy we 3;) Z kolei nocną porą poszedłem z Harym do klubu oddalonego o 5 minut spaceru od naszego lokum. Jak okazało się, to gejowski lokal (co za zbieg okoliczności). Wejście było drogie (ponad 50 złotych) ale jako jubilat dostałem się tam za darmo i dostałem jeszcze kawałek tortu. Okazuje się, że w Wenezueli większość klubów działa tak, że się płaci na wejściu dużą kwotę, ale w środku jest open bar. Oczywiście tańców nie było, bo nie do końca odpowiadało mi towarzystwo, ale za to bardzo sympatycznie przegadaliśmy kilka godzin, a lokalni geje i tranwestyci stwierdzili, że jestem mucho linde, więc pozostaje się chyba cieszyć, że nie tak źle jest jeszcze ze mną.