Jeszcze z szumiącą po urodzinach głową wpakowałem się do carrito (rodzaj autobusu, który jest tak naprawdę taksówką, ale porusza się po ustalonej wcześniej trasie i ma stałą cenę za kurs), która zawiozła nas na dworzec autobusowy. Teraz już wystarczyło dostać się jedynie do Kolumbii. Jakiś czas temu dowiedzieliśmy się, że z terminalu co godzinę jeździ specjalny autobusik, który wysadza pasażerów w pierwszym kolumbijskim miasteczku. Brzmiało to równie nieskomplikowanie jak budowa cepu, dlatego nasza czujność została nieco uśpiona. Chwilę przed wyjazdem (który przedłużał się niemiłosiernie, bo szef całej wycieczki czekał, aż zapełni wszystkie wolne miejsca) do pojazdu wpakował się Turysta przez duże T. Z wieloma dyndającymi saszetkami, w górskich butach, mniejszym plecakiem z przodu i większym z tyłu. Znudzeni zaczęliśmy robić zakłady skąd pochodzi. Ostatecznie zgodziliśmy się na to, że taki prawdziwy backpacker jest ze Stanów lub Australii. Oczywiście mówiliśmy to po Polsku, a gdy Turysta usłyszał język przywitał się w naszej mowie. Okazało się, że ma ma imię Włodek i jest pół-Szwajcarem, pół-Polakiem. Ot taki to mały świat. Oprócz bycia po części rodakiem Włodek okazał się straszną pierdołą. Cały czas coś gubił, mamrotał, zapominał co do której saszetki albo kieszeni schował. Tak czy siak wiedzieliśmy, że trochę z nami pobędzie i tak łatwo się go nie pozbędziemy.
W końcu z ładnym opóźnieniem autobus ruszył. Jednak nie powiem, że droga minęła szybko. Po pierwsze na 30-40 kilometrowym odcinku do granicy było około 20 kontroli policyjnych. Oczywiście żadna z nich nie była nawet bliska słowa dokładna. Po prostu policjanci zatrzymywali pojazd aby wziąć w łapę. Ci bardziej upierdliwi żądali większego prezentu i aby podkreślić swoje niezadowolenie z wysokości łapówki w mig zaczęli mieć jakieś problemy z bagażem. Po 9. kontroli naprawdę zacząłem się zastanawiać, jak im się ten kurs opłaca, bo już w tym momencie łapówki przewyższyły kwotę uzbieraną za pasażerów. Po 15. kontroli zaś byłem pewien, że jednak któraś z paczek faktycznie może stanowić esencję tego wyjazdu i zwyczajnie uczestniczymy w jakimś przemycie. Jednak emocje sięgnęły zenitu dopiero w momencie, gdy okazało się, że z 5 km przed granicą zdarzył się jakiś poważny wypadek, który skutecznie zablokował ruch w obie strony. Jednak jak już zaznaczyłem, nasz wyjazd nie był zwykłym wypadem za granicę i zamiast grzecznie czekać w korku, kierowca w trymiga zdecydował się na zjechanie z drogi i poruszanie się jakimiś tajnymi szlakami wśród piasku, kaktusów i Indian. Indianie oczywiście też pobierali swoje myto, robiąc ruchome i łatwo demontowalne blokady. W sumie mógłbym powiedzieć, że liczyło się to, że nie staliśmy w miejscu i z każdym momentem zbliżaliśmy się do granicy, ale trasa po której się poruszaliśmy była w naprawdę tragicznym stanie i drogą można ją jedynie nazwać z powodu braku lepszej nazwy. Oprócz wszechobecnego pyłu i kół boksujących w grząskim piasku co jakiś czas szosa była tak krzywa, że wszyscy pasażerowie musieli przechodzić na przeciwną stronę autobusu, aby go przeciążyć i tym samym nie przewrócić się. Kilkadziesiąt minut później trafiliśmy z powrotem na asfaltową drogę, już po drugiej stronie korka, który w międzyczasie znacznie urósł. Po chwili dotarliśmy do budki w której Wenezuelczycy ostatni raz połasili się na nasze ciężko zarobione pieniądze. Żeby dostać pieczątkę, trzeba mieć świstek papieru za który nie wiadomo dlaczego płaci się niemal 10 dolarów. Próbowaliśmy zgrywać biednych studentów nie dysponujących taką kwotą, ale celnik pozostawał niewzruszony. W sumie dla niego pewnie moglibyśmy zostać pod tą budką na zawsze. Pieniądz jest pieniądz. Dlatego wysupłaliśmy zaskórniaki i czym prędzej uciekliśmy do Kolumbii.
ps. ja swoim aparatem zdjęć nie robiłem, ale są za to filmy, których nie można tu wrzucić